Dziennik wyprawy Sajany 2002
09.08.2002 piątek
Rano okazuje się że ktoś w nocy zjadł czekoladę, oraz ze zawiązanego worka wyciągnął buty
- Wołodia twierdzi że to zrobiły Burunduki (i już do końca jeśli coś się zdarzyło to
zrzucaliśmy winę na burunduki). Już po powrocie do Polski okazało się, że zwierzątko o nazwie
burunduk jednak istnieje.
W związku z tym, że Sasza i Vitia nie doszli do naszego obozu (mieli własny namiot i rozbili
się wcześniej) rano Emo i Chudy poszli zanieść im jedzenie. Jak wracali na ścieżce którą
szli kilkanaście minut wcześniej leżało wielkie powalone drzewo, w pierwszym momencie pomyśleli,
że może poszli inną drogą. Jednak okazało się, że faktycznie zwaliło się tak jakoś samo
z siebie wielkie drzewo (rano nie było nawet dużego wiatru)
Obudziłem się trochę przeziębiony (chyba za mało tego spirytu), wychodzimy o 10:00.
Po 3 godzinach dochodzimy do celu naszej pieszej podróży : rzeczki Ony. Duża polanka, na której są
już dwie grupy Rosjan spływających także Oną. Czułem się trochę kiepsko, więc położyłem
się do namiotu i spałem tak do wieczora.
Sen dobrze mi zrobił, po przebudzeniu czułem sie już znacznie lepiej,
dziewczyny zostawiły mi obiad to od razu go wciągnąłem. Udaje mi
się jeszcze wystrugać i złożyć wiosło (podziękowania dla Sebastiana), wiosła budujemy z
trzonka z drzewka, blach które przykręcamy racjonowanym drutem .
Wieczorem robię kilka zdjęć
zachodzącego słońca fot.
fot. fot..
Po kolacji impreza
integracyjna z Rosjanami, śpiewamy po rosyjsku : "rozcwietały jabłonie i grusze" . Rosjan
uczymy "stokrotka rosła polna". Atmosfera jest bardzo miła.
10.08.2002 sobota
Dzień spływu fot.. W południe wypływają Rosjanie fot., następnie my się pakujemy, plecaki wywracamy
na lewe strony, pakujemy rzeczy w szczelne worki. W końcu po zapakowaniu wszystkiego do
pontonów (okazały się naprawdę pojemne) ruszamy na wodę. Z początku uczymy się pływać
zespołowo, na naszym pontonie kapitan Sasza, na drugim kapitan Wołodia.
O 14:00 zatrzymujemy
się na obiad, czekamy na drugi ponton, przypływają po dłuższym czasie dopływają tak
niefortunnie, że wbijają się na jakiś ukryty pod wodą patyk - no więc w pontonie dziura
(dodatkowe 20 minut na sklejanie). Następnie opowiadają nam dlaczego tak późno dopłynęli,
okazało się że przepłynęliśmy już przez próg Maxim (potem oczywiście się okazało że Maxim
jednak jest przed nami) i na tym progu Wołodię wymyło z pontonu, reszta załogi jeszcze nie
bardzo wprawiona uderzyła od razu do brzegu, Wołodia też jakoś dopłynął (chyba się trochę
poobijał o kamienie ponieważ przez jakiś czas potem kulał).
Generalnie wszystko skończyło się
dobrze. Wołodia jeszcze opowiadał że nie dało mu się tak jak trzeba płynąć nogami do przodu
(bo taka jest technika na górskiej, kamienistej rzece). Wołodia stwierdził, że
załoga zachowała się prawidłowo, nie prubując go ratować z pontonu, i dodał że jak wypadł to jego życie w jego rękach.
Na obiad grochówka (dyżur Iwona i ja). Następnie dopływamy do miejsca w którym mieliśmy mieć
nocleg. Przewodnicy informują nas, że w tym miejscu powinniśmy być za 2 dni (co prawda coś
nam się nie zgadzało, za krótko płynęliśmy, ale co tam), więc mamy jeden dzień przerwy w
pływaniu. Bardzo fajna polanka, chatka myśliwska, bania.
Po spirycie i spać.
11.08.2002 niedziela
Bardzo dobrze się złożyło: niedziela i dzień wolny. Pobudka o 7:45 (dyżurni) rozpalam ogień
bez użycia zapałek (zostało ciut żaru w ognisku).
Na śniadanie kasza gryczana + sosy i tuszonka, herbatniki, suchary, słonina i czosnek. Po
śniadaniu idziemy po drewno do bani (mamy zamiar się dzisiaj wygrzać).
Następnie
czas wolny: suszymy się, robimy pranie, zalegamy na karimatach w pełnym słońcu.
O 14:00 zbiórka, Wołodia informuje nas żeby chodzić w długich spodniach ponieważ widział
jadowite węże, a do najbliższego miasteczka 200 km.
Po obiedzie (zupa grzybowa + smażone grzyby z kaszą gryczaną, kompot z jagód i rodzynek
( jest to jeden z bardziej urozmaiconych obiadów)) zbiera się grupa uderzeniowa (Marta,
Iwona, Sebastian, Tomek i ja), mamy zamiar zdobyć górę obok której jesteśmy rozbici. Wspinając
się ( dość ostre nachylenie fot. fot.) przedzieramy się przez krzaki i po około 1.5 godzinie jesteśmy
na szczycie, szczyt zalesiony, ale widoki świetne. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie,
niekonwencjonalna metodą : zawieszony obracający się na drzewie aparat z samowyzwalaczem -
i staramy się załapać na zdjęcie fot. fot..
Schodzimy, zejście lżejsze (dla nóg) ale trudniejsze (bardzo stromo, czasami zjeżdżamy na
tyłkach), schodzimy trzymając się krzaków. Nie wzięliśmy wody więc jak już zeszliśmy ze
szczytu rzucamy się na malutki strumyk która akurat w tym miejscu wypływał na powierzchnię
( i za chwilkę ginął pod kamieniami).
Po powrocie ciut zmęczeni idziemy do rozgrzanej już
bani fot., i tak kilka razy nagrzewanie i bieg do ziemnej rzeczki (trzeba się mocno trzymać
kamieni bo silny prąd). Po bani przydziałowe lekarstwo, kolacja ( Sasza i Wołodia dyżurni)
przypalony ryż z rodzynkami. Wieczorem ognisko.