21.07.2004 środa, dzień 11
0:30 kładziemy się spać, Paweł idzie na ryby (wczoraj do 3 łowił). Dzisiaj dzień przerwy, ćwiczymy na progu. Śniadanie o 11:30 (makaron z sosem pomidorowym). Wojtek bierze się za stomatologię, super attakiem przykleja sobie ząb, i nawet się trzyma, od teraz jak będzie jakaś impreza to sobie zawsze wkleja tego zęba. W okolicach obozu rosną czerwone jagody, podobne w kształcie malin, nazywają się morożki (są cierpkie, ale mi smakują). Próbowałem też innych owoców leśnych, takie czarne jagody sobie rosły, ale jak pokazałem Saszy, powiedział, że tego nie można jeść, a jak powiedziałem, że jadłem to odpowiedział tylko : "to możemy się już pożegnać" :-). O 17 obiad, po obiedzie znów się zbiera grupa uderzeniowa przećwiczyć próg. Andriej, Gosia, Wojtek i ja. Przygotowujemy zielony katamaran, coś tam się odwiązało, skręcamy stelaż. Spływamy lewą odnogą progu, raczej tą łatwiejszą. Jak już ruszyliśmy, ruszył też przed nami kajakarz Gorkowiec. Andriej nie chcąc na niego nie wpaść na progu, zaczął się wycofywać. Najpierw próbowaliśmy zatrzymać się na skałkach pośrodku, potem próbowaliśmy dobić do brzegu, ale prąd był na tyle duży że się nic z tego nie udało. Przy tych manewrach pękło mi wiosło. Gdy Gorkowiec już spokojnie spłynął, wyprostowaliśmy katamarany i wpadliśmy w próg, próg dość wysoki to i szarpnęło nas nieźle. Drugi raz przenosimy katamaran, teraz mamy zamiar przejść głównym nurtem, przepływamy na prawy brzeg, przyglądamy się progowi (z tej strony robi znacznie większe wrażenie). Ustalamy taktykę: najpierw płyniemy tyłem, stajemy przed progiem za kamieniami, potem zwrot i wpadamy pomiędzy kamienie na język wody. Tak jak ustaliliśmy, tak zrobiliśmy, już w końcowej fazie wpadliśmy na kamienie, ale i tak nieźle. Trzeci raz przenosimy katamaran, zgłasza się do płynięcia Szymon, a ponieważ wszyscy chcieliśmy płynąć, więc gramy w marynarza. Gosia proponuje, żeby to był złośliwy marynarz (czyli na kogo wypadnie, ten typuje osobę która nie będzie płynęła), bo Gosia mówi, że zawsze przegrywa w tradycyjnego. Jak tak to zagraliśmy w tradycyjnego i Gosia oczywiście przegrywa :-). Płyniemy znów lewą stroną, tym razem bez wahania, przechodzimy prawidłowo. Kolejna kolejka prawa strona, z lewego brzegu, więc od razu łapiemy się na prąd. Uderzamy o kamień, wchodzimy bokiem w beczkę, wychodzimy, lądujemy między kamieniami. Teraz już usatysfakcjonowani wracamy do obozu. Biorę się za wiosło, które złamałem, szukam długo brzozy, w końcu wybieram jakiegoś pokrzywionego patyka (wszystkie drzewka tu są jakieś pokrzywione, jakieś bagna wokół). W tym czasie Wołodia przygotowuje zupę rybną - uchta, z dwóch szczupaków, które dzisiaj złowił (a jeśli chodzi o ryby które marynowały się w reklamówce, to dzisiaj już są za bardzo zamarynowane, bo śmierdzą i trzeba je wyrzucić :-) ). Zupa gotowa, ja biorę tylko kawałek ugotowanej ryby do posmakowania (upieczona nad ogniem jest lepsza). Wołodia serwuje spirytus, i doszliśmy właśnie do etapu, że spirytusu już nie popijamy wodą, tylko łyczkiem gorącej zupy z ryby (nazwaliśmy takiego drinka : spirytucha). Na kolację pyszna fasolka po bretońsku, to pierwsza potrawa, którą jadło się ze smakiem, która jakoś smakowała. Dziś skończyły się ziemniaki i chleb, na kolację zostały suchary. Po kolacji przyszli Gorkowcy, umówiliśmy się na przyszłą stojankę na karty i gitarę. Najbardziej z tego powodu zadowoleni są Gosia i Wojtek.
22.04.2004 czwartek, dzień 12
10:00 śniadanie (musli z mlekiem), wypływamy, po jakiś 40 minutach dopłynęliśmy do progu Kanionnyj ( 1+ ) , ja nazwa wskazuje próg znajduje się w kanionie, z wysokimi skalistymi ścianami . Na górze zrobiliśmy obiad (grochowa), przepiękne widoczki. Przychodzą znajomi z Mińska, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Po odpoczynku, ładujemy się dalej na katamarany, Kanionnyj przechodzimy dość spokojnie. Dalej próg przechodzi od razu w próg Zmieja ( 2 ) tu już trzeba trochę popracować, to taki kilkusetmetrowy prawdziwy odcinek górskiej rzeki, z licznymi zakrętami (w końcu żmija). Dalej płyniemy jeszcze kilkanaście minut i dopływamy do Szljapy ( 4- ). Jest to próg na środku którego jest duża wyspa, można go przejść albo lewym nurtem (szeroki z zakrętem), albo prawym nurtem bardzo wąski kanion. Wołodia i Sasza zatrzymują się na wyspie, my na lewym brzegu. Andriej spływa lewym nurtem na dwójce z kolegą z Grodna. Wołodia i Sasza płyną kanionem. My też płyniemy na wyspę, oglądamy próg, bardzo fajna trasa, taki niski ale wąski kanion górski, z bardzo rwącą rzeką, Startujemy, płyniemy, szybko, odbijamy się od skał, kręci katamaranem. Wypływamy na szeroką wodę, i dobijamy do miejsca na stojankę. Wołodia mówi że się tu zatrzymujemy, rozglądnęliśmy się a tu pełno śmieci (bo to końcowy przystanek wszystkich spływów). No to się burzymy, oczywiście, Wołodia wspomina coś o bani, ale nie chcemy tego słuchać, po naradzie wojennej zapada decyzja, że nocujemy tu bez namiotów, a jutro o 6 rano płyniemy kutrem na wyspę i tam spędzamy pozostały czas. Na brzegu stoi kuter, który robi też za monopolowy, więc zaopatrujemy się w piwo, przypływa drugi kuter, kupujemy tym razem wódeczkę (była tak niedobra, że nazwaliśmy ja benzyna), Wołodia i Sasza rozłożyli namioty, Ewa Szymon Wojtek drugi namiot, reszta twardo pod gołym niebem przy ognisku, Paweł poszedł spać pod drzewo. Leżymy całą noc przy ognisku na karimatach (pociągając z gwinta benzynę), nad ranem Andriej jeszcze kupuje następną połówkę. O 6 jesteśmy wszyscy spakowani, jak Wołodia zobaczył co pijemy to tylko stwierdził że to trucizna i wszyscy oślepniemy. Czekamy na kapitana kutra (miał być o 6). Około 7 od grupy siedzących przy innym ognisku, a pijących całą noc, tak jak my, odłącza się i idzie wężykiem jakiś człowiek, idzie do kutra, no tak, to nasz kapitan :-)
23.07.2004 piątek, dzień 13
Pakujemy się na kuter, oprócz nas są jeszcze dwie ekipy płynące do Zarieczenska, cześć grupy po nieprzespanej nocy drzemie na bagażach, a na statku działy się różne straszne rzeczy. Kapitan był tak nawalony, że przysypiał za kołem sterowym, pił jeszcze wódkę (ze szklanki oczywista), jak przybijał do brzegu, to zawsze było to spore uderzenie dziobem (nie używał hamulców) W Zarieczensku przybijamy do pomostu oczywiście z wielkim uderzeniem ( jest tu chyba to częste bo pomost był rozbity w drzazgi). Wysiadają pozostałe ekipy, nas kapitan wiezie na jedną z kilkuset wysp Iowskiego jeziora. Kapitan dalej przysypia za kołem, czasami mamy obawy, że zaśnie na dobre i gdzieś się rozbijemy, na wszelki wypadek co jakiś czas spoglądamy w kierunku sterówki. Po 30 minutach dobijamy do ładnej wysepki , jest miejsce na rozbicie namiotów, ognisko, miejsce na banię. Umawiamy się z kapitanem że 27 lipca o godzinie 7 ma po nas przypłynąć. Choć Wołodia powtarza to kilkakrotnie, mamy pewne wątpliwości czy nasz kapitan to zapamięta. Kapitan ciągle pyta : to kiedy mam po was przypłynąć? My mamy nadzieje, że go jeszcze kiedyś zobaczymy, że nie zapomni o nas, i że nie zostaniemy tu do końca życia. Wyspa wygląda cudownie, słońce świeci, dookoła tylko woda i inne wyspy, niesamowita cisza, żadnych oznak cywilizacji, ważne jest też to że nie ma tu stad komarów. No to przez cztery dni jesteśmy odcięci od świata, 12 osób na niewielkiej wysepce (od razu się skojarzyło 12 murzynków). Mieliśmy mieć ekstremalne wakacje, a teraz będziemy przez 4 dni leżeć, kąpać się i opalać. Przed północą kładziemy się spać, w związku z tym że skończyło się jedzenie, podjęta została decyzja, aby jutro wybrać się do Zarieczenska (mamy jeszcze jeden nie rozebrany katamaran). Po 14 dniach Malusi odniósł sukces i coś z siebie wydusił (jednak można tak długo wytrzymać).
24.07.2004 sobota, dzień 14
Rano słychać coraz bliższy odgłos silnika, no i nie zdziwiliśmy się zbytnio widząc naszego kapitana, przypłynął zapytać kiedy ma po nas przypłynąć, bo zapomniał. Jednak ludzie tu są sumienni, jest nadzieja że tym razem przypłynie w umówionym dniu bo jest całkiem trzeźwy. Nie mamy obowiązków, więc śniadanie po 10, (makaron i pół tuszonki) suchar, słonina. Ekipa: Wołodia, Szymon, Wojtek i Paweł wybiera się do Zarieczenska. Gosia i Andriej popłynęli z nimi jako przewoźnicy i po półtorej godzinie wrócili katamaranem. W międzyczasie Ewa, Chudy i Malusi zbudowali (jak przystało na prawdziwych rozbitków) tratwę z bali. Tratwa została przetestowana, opłynęli nią jedną z wysepek. Tratwa co prawda trochę tonęła, ale dało się pływać (no gdyby tu były rekiny to by się nie nadawała). Po jakiś 5 godzinach Sasza i Andriej popłynęli szukać naszej ekipy z Zarieczenska, po jakiejś godzinie wszyscy wrócili w radosnych humorach. Były zbierane zamówienia, więc mamy alkohol. Impreza się rozkręciła na dobre, każdy sobie coś tam pociągał (ja okropną wódkę, ale za to piłem z kostkami cukru), potem był jeszcze spiryt przydziałowy. Po pijanemu ubzdurałem sobie, że powinienem przepłynąć na następną wyspę, i tak jak byłem w połowie drogi to się ocknąłem, popłynął ze mną Andriej, i jako że to pisze to udało nam się nawet wrócić. No a potem...
25.07.2004 niedziela, dzień 15
Obudziłem się pod gołym niebem, śpię pod cudzym śpiworem, obok ktoś się do mnie przytula, no nic trzeba się odwrócić , okazało że to tylko był Chudy :-). Godzina też już była właściwa, bo samo południe. Zbieramy się po imprezie, składamy wczorajszy wieczór, Malusi znalazł mój zegarek gdzieś daleko za namiotem, nie pamiętałem, żebym z nim cos robił (po południu Marta się przyznała że jak zaczął rano dzwonić, kilka razy go wyłączyła, a potem wyrzuciła za namiot). Obiad (grochówka), przypłynęli katamaranami nasi znajomi z Mińska (oni jezioro przepływali). Zabrał się z nimi do sklepu Andriej. Wieczorem Wołodia i Sasza popłynęli szukać Andrieja, Szymon rozpala banię. Ponieważ z Andriejem jeszcze nie wrócili, dyżurny nie chce wydać kolacji, więc wszyscy wkurzeni. Dopiero o 22 przypłynęli, więc szybko kolacja, stawianie bani. Wchodzimy kilka razy do bani. A potem, około północy zaczęła się imprezka, bo to akurat moje imieniny. Dostałem w prezencie 1 litr wódki, i 60 cm suszonego szczupaka, mleko w tubce, które zresztą od razu wytutkałem. Paweł wyjął jeszcze wino, ja wyciągnąłem wódkę wiezioną na tą okazję, jeszcze z Polski Jak się wódka skończyła Andriej postawił jeszcze jedna flaszkę, i na koniec Wojtek jeszcze pół flaszki. Więc imprezka całkiem się dobrze rozkręciła, były śpiewy, skończyła się gdzieś około 3. Tym razem świadomie poszedłem spać pod gołym niebem, na skałkę.