15.07.2004 czwartek, dzień 5
Wstajemy późno bo o 10:00, śniadanie, pakowanie sprzętu na katamarany, pierwszy załadunek trwa dość długo, dopiero o 13 wypływamy. Chudy od razu łamie wiosło, i krzyczy że fajne mu drzewko wybrałem. Katamarany na wodzie bardzo dobrze się sprawują, są zwrotne, czułe na każde machnięcie wiosłem. Płyniemy około godziny spokojną rzeczką. Dopływamy do pierwszego progu Wodopadnyj (skala 2), wygląda ciekawie, jest to taki mały wodospad (stąd nazwa :-) ). Pierwszy przepływa katamaran Saszy, bez problemów, z Andriejem wpadamy na kamień, ale też wychodzimy, katamaran Wołodii (nazwany przez nas heblem) idzie prawie cały pod wodę, wszyscy na nim są mokrzy ( i tak już zostanie, katamaran Wołodii to raczej łódź podwodna ). Płyniemy dalej, następny próg Kriwoj (3), przechodzimy bez uszczerbku. Po Kriwoju, o 18:30 stojanka, ładna polanka na skałkach, na namioty nie ma zbyt wiele miejsca, rozbijamy się na starej drodze (mam nadzieję że nikt nie będzie jechał). Do końca dnia obozowe życie: ognisko, obiad, kolacja, Chudy struga wiosło (tym razem z brzozy), w końcu zaczyna padać deszcz. Malusi przyznaje się do swoich problemów żołądkowych, że tak powiem, od soboty nic z siebie nie wydusił (i podpowiem, że jeszcze długo nie wydusi).
16.07.2004 piątek, dzień 6
Minęła północ, jasno jak w dzień, organizm buntuje się i nie chce zasypiać, ptaszki ładnie śpiewają (swoja drogą kiedy one śpią jak dzień jest całą dobę).
Od rana pada, i tak cały dzień, z Malusim wspominamy jak to było na Onie, że słoneczko, że góry i nie było komarów. Wczorajszy dzień ochrzciliśmy dniem Chudego, a stało się tak ponieważ miał największego pecha :
a. obudził się w mokrym śpiworze (bo Wołodia przyszedł do namiotu mokry i położył się obok Chudego ( i Chudy od 4 rano suszył śpiwór),
b. wypadła mu plomba z jedynki,
c. Złamał wiosło,
d. pływa na heblu i ciągle jest mokry.
2:30 ktoś rąbie drzewo (okazało się że to Andriej sobie herbatkę robił).
8.00 budzi mnie deszcz stukający o namiot. I tak deszczowo już do końca dnia, w deszczu śniadanie (9:30 makaron, sosy, tuszonka), w deszczu obiad (15:00), i w deszczu wypływamy (około 17). Jazda była fajna bo tak sobie wszyscy spokojnie w tym deszczu płynęli, że nie zauważyliśmy progu Mart (3) i wzięliśmy go z biegu, a była tam taka spora beczka. Jakoś się udało bez problemów, tylko Chudy prawie wypadł z hebla. Później było jeszcze kilka mniejszych progów, przed którymi też się nie zatrzymywaliśmy. Cały czas płynęliśmy w deszczu, na stojankę zatrzymujemy się przed progiem Krasiwym (4). Przybiliśmy do prawego brzegu za stojanką na której było rozbitych kilka namiotów, ekspresowo rozpalamy ognisko, grzejemy się, Wołodia leje po kolei 3 porcje spirytu, zaczyna się robić cieplej i weselej, już nam deszcz nie przeszkadza. Tu gdzie stanęliśmy nie ma miejsca na namioty, więc przenosimy bagaże na wcześniej widzianą stojankę. Tu też dużo miejsca nie ma, rozbijamy namioty na jakiś korzeniach. Ale jest fajnie, spiryt tak mnie rozgrzał że się nawet kąpie. Po rozbiciu obozu i zjedzeniu kolacji (przypalony ryż z rodzynkami) postanawiamy przyłączyć się do ogniska (ludzie z Gorki, też spływają katamaranami), najpierw Wołodia rozeznaje teren, potem nas woła, a jak, to nie powiem. Przy ognisku gitara, spirytus, ryba, słonina. Więc słuchamy rosyjskich piosenek i pijemy spirytus ze słoninką.
W końcu Gorkowcy stwierdzili żebyśmy coś zagrali i zaśpiewali (no nie trafili na mocną grupę w śpiewie :-) ), po długich namysłach Marta mówi że może zagrać Whisky, z pamięci nic innego nie zna. Marta gra , my ryczymy, no i po tej naszej ładnej piosence, wszyscy zaczęli się rozchodzić :-) , uznaliśmy potem, że to dobry sposób na rozgonienie imprezy.
2:49 czas spać.
17.04.2004 sobota, dzień 7
Budzę się zdrowiutki (bo poprzedniego dnia łapało mnie przeziębienie), dodatkowe porcje spirytusu podziałały leczniczo. Pogoda że tak powiem pod psem, postanowiliśmy ją przeczekać i nigdzie dziś nie wypływamy, tym bardziej że Gorkowcy robią banię to się dołączymy. Śniadanie (makaron). Idziemy po drewno do bani, ścinamy wielkie suche drzewo, piłujemy, przenosimy, rąbiemy. Cały dzień lekko senny, łowimy ryby (raczej bez rezultatów), ciągle się błystka zahacza o kamienie. Znalazłem na drzewie zahaczoną błystkę z żyłką więc sobie zrobiłem własną wędkę, ale też nic nie złowiłem, próbuję łowić tradycyjnie, strugam spławik, wyginam haczyk z drutu, i znów brak rezultatów. Rozmawialiśmy z Gorkowcami i jeden stwierdził, że 16 lat tu przyjeżdża i takiej nędznej pogody nie widział, no to pięknie, ma się szczęście przyjechać tu raz w życiu i trafić na taką pogodę. Prognoza pogody którą wziąłem z Polski nawet się zgadza i mówi że do wtorku pogoda ma być deszczowa. Wieczorem bania , najpierw baniują się dziewczyny, biegają nagie więc się wszyscy odwrócili tyłem, no może co jakiś czas ktoś podgląda, czy żadnej się nic nie stało :-) , szczególnie Szymon ma zdrowy nawyk odwracania się jak słyszy jakikolwiek krzyk. Potem faceci się baniują, wydaje mi się, że Gorkowcy zrobili za mało gorącą banię, Wołodia i Sasza robią taką bardziej nie do wytrzymania, wchodzę z 4 razy, i za każdym razem chlup do zimnej wody. Dobrze jest tak się wygrzać po deszczowych dniach. Wieczorem idziemy oglądać próg, i po północy spać.
18.04.2004 niedziela, dzień 8
Budzi nas słońce!, na niebie ani jednej, nawet najmniejszej chmurki, o 10:00 śniadanie, suszymy przemoczone ubrania. Około 12 wypływamy w pobliże Krasiwego, Sasza przeszedł z załogą bez zatrzymywania, jako druga załoga płynie katamaran Andrieja, ponieważ mamy zamiar przejść próg środkiem, zamiast Ewy płynie Wołodia. Płyniemy w największą beczkę, przechodzimy bez uszczerbku. Ostatni katamaran (hebel) też przechodzi bez problemów. Po pokonaniu Krasiwego płyniemy sobie spokojnie, nawet bez wiosłowania, tylko z prądem, cieszymy się słoneczkiem. Naszym katamaranem płyniemy szybciej, zatrzymujemy się przed progiem Jama, robimy obiad, czekamy na dwa pozostałe katamarany około 40 minut. Oglądamy próg, jest to największy z dotychczasowych (4) i tak też wygląda. Przypływają dwa pozostałe katamarany, z daleka pokazują nam moskitierę wypełnioną rybami (na coś się przydała).A z tymi rybami to było tak : płynęli sobie spokojnie, Wołodia rzucał wędkę, Marta widząc te bezskuteczne próby zapytała Wołodii czy kiedykolwiek złapał jakąś rybę. Wołodia spojrzał groźnie na Martę i jak z bicza strzelił, zaczął wyciągać ryba po rybie. Normalnie jakieś czary. Po obiedzie, pomyślałem, że jak są tu jakieś ryby to może też bym porzucał. Wziąłem wędkę i zacząłem łowić, za jakimś siódmym rzutem, coś mi ciągnie wędkę, wyciągam i jest!, pierwsza w życiu złapana ryba (pstrąg podobno). Zacząłem krzyczeć, to ktoś tam zdjął ją z haczyka. No jakieś wyrzuty sumienia to miałem, ale w końcu to chyba nie jest mój największy grzech. Po przerwie obiadowej szykujemy się do przepłynięcia progu, trochę zmieniły się składy, bo to podobno ciężki próg, Pierwszy płynie katamaran Saszy (Sasza Wołodia, Andriej i ja). Plan był taki że płyniemy bokiem progu, a wyszło że poszliśmy centrum i w rezultacie wytargało nas ostro na pierwszej beczce, na drugiej rzuciło nas, że ledwo się utrzymałem na katamaranie.Katamaranem Andrieja płyniemy tym samym składem, idziemy środkiem, szarpnęło nas tak, że Saszy pękła uprząż i wypadł z katamarana, Andriejowi też pękła ale udało mu się utrzymać na katamaranie. Sasza dopłynął do brzegu, to była do tej pory najbardziej hard corowa sytuacja, ale było super. Za progiem przepływamy na prawą stronę, i zatrzymujemy się na ślicznej stojance. Skalisty wysoki brzeg, szum Jamy w tle. Wieczór, złapane ryby powędrowały do foliowego worka po butach Szymona, chyba się mają zamarynować, czy coś w tym stylu. W obozie zrobiło się jakoś pusto, Marta skitrała jeden kawałek pstrąga i go upiekła, pyszny smak (choć ja ryb nie lubię). A tak swoją drogą ciekawe gdzie są wszyscy, chyba nie ma tu żadnego baru? O północy podglądamy obiektywem Malusiego (300) kąpiące się gołe panny na drugim brzegu (bania). Zagadka rozwiązana, ludzie którzy zaginęli poszli oglądać następny próg.
19.07.2004 poniedziałek, dzień 9
9:00 śniadanie, wszyscy się burzą, że tak wcześnie (ponieważ wczoraj zapadła decyzja, że zostajemy w tym miejscu cały dzień). Po śniadaniu utworzył się magic team ( Wołodia, Gosia, Wojtek i Paweł) i postanowili potrenować Jamę. Przenosimy brzegiem katamaran Saszy, magic team przygotowuje się do spłynięcia, Sasza, Andriej, Malusi i ja ustawiliśmy się za progiem jako Słoneczny Patrol, mimo obaw przeszli perfekcyjnie przez próg . Do obiadu przerwa, po obiedzie (grochówka), magic team trenuje dalej, tym razem na katamaranie Andrieja, (skład Andriej, Szymon, Paweł i Wojtek). Na beczce znów szarpnęło tak, że pękła uprząż Andrieja ( wypadł z katamarana), pękła też uprząż Wojtka, ale się utrzymał, i tak Paweł z Szymonem ratowali sytuację, dopłynęli do brzegu, a ratownicy wyłowili Andrieja, którego woda zniosła ładne kilkadziesiąt metrów od progu. Następnie pada propozycja przepłynięcia heblem (cały czas stał przed progiem, bo Wołodia się zastanawiał czy w ogóle nim płynąc, czy przenosić), sam Wołodia chyba nie ufa zbytnio heblowi, bo płynie tylko z Andriejem. Hebel został mocno napompowany (i tak wyglądał jak flak). Za progiem stanęliśmy jako słoneczny patrol. A tu hebel zrobił nam niespodziankę i przeszedł bez żadnych problemów. Można powiedzieć, że zachował się najlepiej, bo mu nic nie pękło. Wołodia przed wypłynięciem powiedział nam, że mamy ratować jego wiosło, nie jego :-). Około 20:00 kolacja. Ponieważ na stojance na której byliśmy było zawieszonych mnóstwo tabliczek z napisami skąd były poprzednie grupy, też przygotowaliśmy taką tabliczkę, z napisem POLSKA 2004. Wieczorem przypłynęła do nas grupa z Mińska i Grodna, z którą jechaliśmy pociągiem, jak się okazało spłynęli już całą Kuntsaioki i przypłynęli do nas.
20.07.2004 wtorek, dzień 10
Śniadanie o 9:00 (musli), przygotowanie katamaranów (Andriej zszył zerwane uprzęże, sklejamy katamaran), pakujemy się, wypływamy około 12 do progu Kocioł. Po około 20 minutach (za to pod silny wiatr), zatrzymujemy się przed Kotłem (i znów muszę powiedzieć, że najostrzejszy jaki do tej pory przechodziliśmy). Oglądamy próg, Wołodia podejmuje decyzję, że spływamy jak najbliżej prawego brzegu. Spływamy po kolei, Wołodia, Sasza i Andriej. Wszyscy boczkiem, ocierając się czasami o skałki. Za progiem stajemy na obiad, tworzymy grupę samobójczą (Andriej, Gosia, Wojtek i ja) i płyniemy w kocioł Kotła. Katamaran przed nami płynący fiknął koziołka, a płynęli właśnie tam, gdzie my mamy zamiar. Przenosimy po skałkach katamaran, dobrze się zapinamy w strzemionach. I poszliśmy, wpadamy w kocioł, szarpnęło, bujnęło, ale wychodzimy zwycięsko. Teraz to już chyba się niczego nie będziemy bać :-). Wojtek podczas obiadu upiekł sobie tak mocno chleb nad ogniskiem, że jak go ugryzł, to stracił całą jedynkę (fatum na te jedynki jakieś). Po obiedzie wypoczynek, plażowanie, Wołodia powiesił na jednym z drzew proporczyk z Lidy z naszymi nazwiskami. Przygotowujemy się do wypłynięcia, ponieważ Andriej asekurował jeszcze znajomych, to wypływamy jakieś 10 minut później od pozostałych dwóch katamaranów. Szybko ich doganiamy, bo oni dryfują bez wiosłowania. My płyniemy dalej, po jakimś 20 minutach z prawej strony mijamy ujście Kuntsaioki, to jesteśmy już na Tumczy. Po godzinie ostrego wiosłowania pod wiatr przechodzimy malutką sziwierkę i po kolejnych kilkunastu minutach dopływamy do progu Karnis . Przybijamy do prawego brzegu, rozglądamy się za stojanką, idziemy zobaczyć próg. No robi wrażenie, to największy w naszej skali (4+), dostać się w centralną kipiel to by chyba było ciężko przeżyć :-). Ponieważ tu nie ma miejsca na rozbicie namiotów, przepływamy na lewy brzeg. Jest tu miejsce na obóz, ognisko, ładnie w słońcu. Na kolację gryczana więc nie wszyscy jedzą. Dziś dziewczyny miały swój dzień, ponieważ wszystkie trzy skąpały się przy wsiadaniu, bądź wysiadaniu z katamaranów. Po kolacji idę porzucać trochę wędką, rzucam kilka razy i czuje że coś mi się złapało, wyrywam i jest rybka, całe szczęście nie zaczepiła się na haczyk to nie musze jej nic wyciągać. No ale rybka się rzuca, chce uciekać do wody, biję ją po głowie jakimś cienkim patyczkiem, ale nie chce się dać ogłuszyć :-). No to wołam pomocy!, pomocy!, całe szczęście przechodziła blisko Marta to wzięła rybę do obozu. Trochę jeszcze porzucałem, ale już się nic nie złapało. Wróciłem do obozu, rybka (harius się nazywała) już zaszlachtowana, wypatroszona. Andriej wystrugał taki zmyślny kijek, na który nadział rybkę i nad ognisko, po około 15 minutach rybka gotowa, ja jak już mówiłem nie jem ryb, ale ta mi i tym razem smakowała. Podczas kolacji, wydarzyła się rzecz zaskakująca, Chudy zjadł gryczaną i jeszcze powiedział, że mu smakowała (no w to już nie wierzę),